wtorek, 27 stycznia 2015

Prolog

   Słońce świeciło wysoko nad nieboskłonem, jak z resztą zwykło czynić w środku dnia. O tej porze osoba ubrana w ciemną, czarną pelerynę z zarzuconym na głowę kapturem wyróżniała się wśród tłumu. Ba! Rzucała się w oczy jak bryłka węgla leżąca na śniegu. Co więcej, postać ta przechadzała się ulicami Fir, nie robiąc sobie nic z nieufnych spojrzeń mieszkańców. Niewiele obchodziło ją, że ludziom wyraźnie nie podobała się obecność w tym mieście kogoś tak podejrzanego.
   Osoba ta posiadała jednak powód, by nosić tak niefortunny strój, o tak niefortunnej porze. Wydarzenia sprzed kilkunastu godzin pozostawiły na niej swoje piętno, które dla własnego dobra wolała ukryć.
   Kierowała się teraz do najbliższego i jednocześnie jedynego miejsca, w którym mogła otrzymać pomoc. Jej przyjaciel powinien znaleźć sposób na rozwiązanie tego nieprzyjemnego problemu. Nie brała pod uwagę innej opcji.
   Gdy dotarła do poszukiwanego mieszkania, zapukała kilka razy. Już po chwili usłyszała kroki. Drzwi otworzyły się szeroko i ujrzała w nich znajomą twarz.
   - Hoshi? Co tutaj robisz? - młody chłopak wydawał się być naprawdę zaskoczony wizytą swojej dawnej przyjaciółki.
   - Cześć, cześć... - przywitała się krótko. Zgrabnie wyminęła go w drzwiach i wsunęła się do środka. Wtedy zsunęła kaptur i zdjęła płaszcz, zawieszając go następnie na wiszącym w korytarzu wieszaku. - Musisz mi pomóc. Szybko.
   - Jak zwykle uprzejmie prosisz mnie o pomoc - westchnął, zamykając drzwi. Zaprosił ją gestem do kuchni. Oboje usiedli przy stole. Tak jak dawniej.
   - No to mów, co się stało? - spytał, krzyżując ręce na piersi. Przygotowywał się w ten sposób na najgorsze. - Pamiętaj tylko, że skończyłem z tym.
   - Wiem. Ale nie chodzi mi o to - mówiła, rozglądając się po pomieszczeniu. Jej przyjaciel ładnie się tutaj urządził. - Musisz zdjąć ze mnie klątwę.
   Zagarnęła dłonią włosy do góry, odsłaniając kark i odwróciła się lekko do tyłu, by mężczyzna mógł go obejrzeć. Jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy ujrzał tam coś, czego nie spodziewał się zobaczyć ponownie do końca życia.
   Przełknął głośno ślinę i wyszeptał wreszcie cicho, jakby bał się usłyszeć własne słowa.
   - Mamy bardzo mało czasu. Bardzo...

~Kilkanaście godzin wcześniej~

   Dziewczyna opierała się o pień drzewa, uważnie obserwując zasypiających na polanie magów. Noc zastała ich w więcej niż połowie drogi do najbliższego miasta, dlatego nie mieli wyjścia. Musieli spędzić ją pod gołym niebem. Choć bardzo niewygodne, było to konieczne.
A ona tylko na to czekała...
   Gdy czwórka magów smacznie już spała, a ognisko powoli dogasało, podeszła bliżej. Jak kot, ostrożnie, by nie stwarzać zbędnego hałasu, stąpała po mchu. Tak jak i wcześniej, tak i teraz nie byli w stanie wyczuć jej obecności. Zawsze zadziwiała ją ludzka nieostrożność. Nie rozumiała, jak można być tak lekkomyślnym i nie dbać o własne bezpieczeństwo. Nie mieściło jej się to w głowie, ale to może dlatego, że ona miała czas, by do tego przywyknąć? Choć z drugiej strony, było jej to na rękę.
   Zbliżyła się tylko po to, by ocenić sytuację. Czwórka magów - dwie kobiety - w sumie jedna i jedna dziewczynka, dwaj mężczyźni... no i dwa koty, ale jego nie wliczała do swoich rachunków. Nie wyglądali na silnych, ale z magami nigdy nic nie wiadomo. W końcu sama też do nich należała i wiedziała, że pozory często są zwodnicze.
   Nie mogła w tym momencie rozpocząć akcji. Nieprzemyślane działania to największy wróg jej profesji.
Wycofała się do swojego poprzedniego miejsca obserwacji. Przykucnęła pod pniem i wsłuchiwała się we własny, rytmiczny oddech. Teraz wystarczyło czekać i liczyć na trochę szczęścia. Jeśli okazja nie nadarzy się tej nocy, zawsze można spróbować kolejnej. Miała jeszcze dużo czasu, więc nie musiała się śpieszyć.
   Godziny mijały. Rozgwieżdżone niebo przysłaniały jej gałęzie drzew i krzewów, pod którymi się skryła. Zaczynała być senna, ale nie była to odpowiednia pora na spanie. Musiała zachować czujność, by zacząć działać, gdy tylko nadarzy się ku temu sposobność.
   Wreszcie to usłyszała. Dźwięk łamanych, suchych gałązek, szelest liści, szmery zahaczających się o ubranie badyli... Wszystko to odgłosy spacerowania przez las kogoś, kto nie miał powodu się ukrywać. Zbyt głośne i chaotyczne na dzikie zwierzęta, ale idealnie pasujące do ludzi.
   Cicho podeszła bliżej do miejsca skąd pochodziły dźwięki. Zauważyła drobną sylwetkę przechodzącą powoli pomiędzy wysokimi drzewami. Ruszyła za nią.
Dziewczynka, którą śledziła, nie miała zamiaru odchodzić daleko. Zatrzymała się kilkanaście metrów od ich "obozu". Ukryta jednak za gęstymi krzewami, nie miała szansy zostać zobaczoną przez swoich przyjaciół. Zwłaszcza w ciemną noc.
   Idealnie.
   Dziewczynka nawet nie zauważyła, że ktoś za nią idzie. Hoshi zakradła się od tyłu, wysuwając z rękawa wcześniej przygotowany sztylet. W takich sytuacjach wolała skorzystać z tradycyjnych sposobów zamiast z magii. Gdy była wystarczająco blisko, już miała przyspieszyć i w mgnieniu oka złapać ją od tyłu, ale ta nagle odwróciła się.
   Niedoszła zabójczyni stanęła gwałtownie. Jakim cudem ją zobaczyła? Dziewczynka wydawała się nie wiedzieć co się dzieje.
   - Kim jesteś? - spytała zaspanym głosem.
   Wtedy ją dopadła. Zwinnie, niczym drapieżnik na swoją ofiarę, rzuciła się na nią. Upadły razem na ziemię, ale to ona była na górze. Zakryła jej ręką usta, by nie zdążyła krzyknąć.
   Szybko wbiła jej sztylet w miejsce, w którym powinno znajdować się serce. Nie trwało to długo, kiedy dziewczyna bezwładnie osunęła się na ziemię. Podtrzymywała ja, by nie narobiła przy tym hałasu i nie sprowadziła jej na głowę niepożądanych ludzi. Ofiara nie poruszała się już i miała nie poruszyć się już nigdy.
   To był jej koniec.
   Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Hoshi poczuła, jak coś gorącego, jakby rozgrzane powietrze, przesuwa się po jej rękach, by następnie dotrzeć do pleców i wspiąć się coraz wyżej, aż na kark. Szyja zapiekła ją niemiłosiernie i miała ochotę krzyczeć z bólu, ale wiedziała, że to zbyt niebezpieczne, dlatego udało jej się powstrzymać. Złapała się rękoma za kark, ale nic to nie pomagało. Upadła na plecy tuż obok martwego ciała, starając się znieść jakoś palące uczucie, przez które zamazywał jej się obraz przed oczami. Miała tylko nadzieję, że nikt teraz nie zacznie szukać dziewczynki. Była w tym momencie bezbronna jak dziecko.
   Po kilku minutach ból zaczął ustępować i gdy tylko była w stanie się podnieść, zrobiła to. Przez chwilę przyglądała się swojej ofierze. Co to było? Czy ta mała zdążyła użyć swojej magii przed śmiercią? Jak to możliwe? I co właściwie jej zrobiła? Te pytania cały czas chodziły jej po głowie.
   Potem chwyciła jeszcze jej rękę i sprawdziła puls. Musiała być pewna i kiedy nic nie wyczuła, uznała zadanie za wykonane.
   Zostawiła trupa pośród krzewów i odeszła kawałek, jeszcze uważając na to po czym szła. Potem jednak zaczęła biec, chcąc jak najszybciej oddalić się z miejsca morderstwa. Wiedziała, że w każdej chwili przyjaciele jej ofiary mogą zacząć jej szukać. Co więcej, mogą zobaczyć ją, a to byłoby niewskazane. Nikt z żywych, z pewnymi wyjątkami, nie powinien znać jej twarzy, gdy była tak blisko miejsca zabójstwa. Takie wpojono jej zasady i usiłowała się ich trzymać.
   Nie myliła się, bo po kilkunastu minutach w lesie dało się słyszeć głośne nawoływania. Lecz była już wtedy dostatecznie daleko, by móc zwolnić tempo i spokojnie wtopić się w życie normalnych ludzi.

   Piątka przyjaciół poszukiwała dziewczynki w pocie czoła już od dobrych dwudziestu minut. Nie mieli pojęcia gdzie mogła pójść bez nich, nie zbudziwszy wcześniej choćby Carli. Martwili się, że coś mogło jej się stać. Może ktoś ją porwał? Może zabłądziła i skręciła nogę, a teraz nie może się ruszyć?
   - Wendy! Wendy! Wendy! - krzyczał chłopak, krążąc po lesie w tę i z powrotem. -Wendy!
   - Wendy! - wołała przerażona kotka. Nie miała pojęcia kiedy dziewczyna zdołała się wymknąć niepostrzeżenie. - Wyjdź! Gdzie jesteś?
   - Może poszła siusiu? - zapytał kocur ze łzami w oczach. Carla nie skomentowała tego. Była zajęta wypatrywaniem przyjaciółki w ciemności.
   - Znajdziemy ją na pewno - Lucy próbowała pocieszyć wszystkich, ale tak naprawdę słowa te, nie pocieszały nawet jej samej.
   Ale Lucy miała rację, bo niedługo potem znaleźli Wendy. Lecz gdyby wiedzieli w jakim stanie ją ujrzą, być może woleliby, by pozostała zaginioną. Ich droga Wendy była martwa, a oni nie mieli pojęcia co tutaj się stało ani kto mógł to zrobić. Przysięgli sobie jednak, że znajdą zabójcę i sami, gołymi rękami, wymierzą mu sprawiedliwość.

~~~~***~~~~
Początek za mną. Jakoś nie przepadam za pisaniem prologów, ale pomyślałam, że tutaj będzie pasował :)